Rozmowa ze znanym aktorem BARTŁOMIEJEM TOPĄ. Jego role w filmach Wojciecha Smarzowskiego „Wesele” i „Dom zły” zostały docenione przez publiczność i krytykę. Ze szklanego ekranu widzowie pamiętają rolę Zenka z serialu „Złotopolscy”. Aktor spotkał się z toruńską publicznością w Dworze Artusa podczas Festiwalu FORTE piano.
Magdalena Kujawa: Znana jest historia, że do szkoły teatralnej zdawał Pan tylko z powodu miłości do dziewczyny, która również tam zdawała. Nigdy nie było Panu żal, że nie został jednak weterynarzem?
Bartłomiej Topa: Nie. Od pewnego czasu, jeśli podejmuję decyzje, to ich nie żałuję. Wahania powodują zamęt. Z poczucia winy rodzą się niefajne sytuacje. Postanowiłem więc nie żałować żadnych decyzji.
M. K.: W ogóle nie ogląda się Pan wstecz?
B. T.: Zupełnie. To dla mnie nie ma sensu.
M. K.: A zostało coś z tych weterynaryjnych pasji?
B. T.: Zostało, oczywiście że tak. Miałem w technikum fantastycznego profesora, Wojtka Kudasika, który oprócz tego, że był dyplomowanym lekarzem weterynarii, jego pasją była biochemia, wiele rzeczy dogłębnie nam wytłumaczył. Mimo, że zagadnienia dotyczące powstawania choroby, jej rozwoju, leczenia dotyczyły zwierząt, wielokrotnie miały też przełożenie na warunki ludzkie. Korzystam z tej wiedzy do dzisiaj.
M. K.: Czyli podchodził Pan do zagadnienia bardziej naukowo, a nie kierował się tylko samą sympatią dla zwierząt?
B. T.: Zwierzątka są miłe, oczywiście że tak, cudowne, kochane, wspaniałe. Do pewnego czasu miałem trzy psy.
M. K.: Czy po latach mieszkania w Warszawie czuje się Pan jeszcze człowiekiem z gór?
B. T.: Tak, zawsze się będę czuł.
M. K.: W czym ta góralszczyzna się przejawia?
B. T.: Trzeba by zapytać moich przyjaciół, ale myślę, że w jakiejś hardości. Jestem strasznie uparty. Ale też jeśli uznam w swoim systemie wartości, że coś jest istotne i interesujące, to potrafię odpuścić. Biorę pod uwagę to, że każdy z nas ma jakąś swoją przestrzeń i w jej obrębie działa i to niekoniecznie musi być identyczne z moją przestrzenią.
M. K.: Góralski upór pomaga w pracy aktorskiej?
B. T.: Pomaga. Nawet jeżeli to czasami spotyka się z negacją i pociąga za sobą przykre konsekwencje związane na przykład z tym, żeby powtarzać wielokrotnie ujęcie aż osiągniemy zamierzony efekt a każda godzina pracy to spory finansowy wydatek. Albo czasem czegoś brakuje i długo czekamy, bo ja się upieram, że to musi być. Nie odpuszczam wtedy. Nie wolno odpuszczać, bo to wpływa na jakość projektu.
M. K.: A kiedy Pan zrozumiał, że aktorstwo to naprawdę Pana droga?
B. T.: Jak wyszedłem po raz pierwszy na scenę przed publiczność. Grałem Nieśmiałowskiego w „Klubie kawalerów”. To było jeszcze w szkole, na festiwalu spektakli dyplomowych. Dwie osoby przyszły do mnie po spektaklu i powiedziały, że „zsikały” się ze śmiechu. Wtedy zdałem sobie sprawę, że teatr ma ogromną siłę oddziaływania. Spontaniczne reakcje widowni na to co proponuję zrobiły na mnie duże wrażenie. Myślę, że to był początek bardzo długiego procesu a po 20 latach ten proces odżywa, nabiera innych dla mnie znaczeń. Mimo że rola, którą gram obecnie w Och Teatrze w spektaklu „Koza, albo kim jest Sylwia?”, nie należy do łatwych, za każdym jednak razem, gdy wchodzę na scenę, wydarza się coś zjawiskowego. Bardzo sobie cenie ten czas.
M. K.: To czemu przez tyle lat w teatrze Pana nie było?
B. T.: Nie było mnie na teatr stać. Teraz sporo się zmieniło. To jest mój zawód i za wykonaną pracę chcę otrzymywać godne wynagrodzenie. Od kilku lat oprócz teatrów państwowych istnieją też teatry prywatne ze świetnym repertuarem. Mam dużą przyjemność grać właśnie w takim teatrze, gdzie każdy zna swoje miejsce i pracuje w pełnym zaangażowaniu.
M. K.: Mnie bardzo zaimponowało też to, co Pan powiedział podczas spotkania: że skoro nie dostał się Pan do teatru Grzegorzewskiego, to nie chciał już grać w żadnym innym.
B. T.: Jestem dosyć konkretny w takich wyborach. Wtedy interesował mnie tylko teatr Grzegorzewskiego, nie było we mnie przestrzeni na inny. To znów kwestia wyboru i konsekwencji. To tak jak z butami, można ich mieć kilkanaście par ale chodzi się w tych jednych, ukochanych. Jak piję kawę, to piję dobrą kawę, nie chcę innej.
I jeśli chcę pracować w teatrze…
…to u Grzegorzewskiego, a nie gdzie indziej.
M. K.: Powiedział Pan o tej szkolnej roli, że publiczność zareagowała żywiołowym śmiechem, ale jest Pan aktorem o takich warunkach fizycznych, że wiarygodnie wypada zarówno w rolach charakterystycznych, komediowych, jak i dramatycznych. A które z nich są największym wyzwaniem?
B. T.: Dla mnie wyzwaniem jest komedia. Zdecydowanie. To szczególny rodzaj skupienia. To musi być tak poważna sprawa, że aż – absurdalnie – śmieszna. Teraz biorę udział w projekcie filmowym, który jest niby komedią, niby dramatem. Umówiliśmy się z moimi partnerami, że gramy poważnie, w ramach pewnej formy. I to jest wyzwanie, żeby się nie „zgotować”, nie pozbawić specyficznego rodzaju skupienia. Obecność w dramacie ma zupełnie inną specyfikę, to rodzaj samotności może dla mnie troche łatwiejszej, bliższej.
M. K.: Wielką trudnością grania komedii jest chyba to, że istnieje pokusa puszczenia oka do publiczności.
B. T.: Ogromna. Choćby w „Kozie, albo kim jest Sylwia?” publiczność reaguje żywiołowo, śmieje się czasami nawet histerycznie, ale staramy się temu nie poddawać. Bohaterowie jak najbardziej traktują się poważnie. To tak absurdalne, że aż śmieszne. Ale my do końca gramy dramat. Absurdalny dramat.
M. K.: Przez lata był Pan właściwie aktorem drugiego planu. Czy są jakieś uroki takiej sytuacji?
B. T.: Są: zawsze może się jeszcze zdarzyć ten pierwszy (śmiech). Kiedy grałem mniejsze rólki, miałem poczucie, że biorę udział w tworzeniu jakiejś całości, więc chcę zrobić coś interesującego, bo to, co ja zrobię, będzie też miało wpływ na to, co zrobi ktoś inny obok mnie. Nie mam pretensji, że nie gram często głównych ról. W żadnym wypadku. Chociaż myślę, że ze „Smarzolem” (Wojciechem Smarzowskim – przyp. red.) zrobię jeszcze coś poważniejszego. Dojrzewamy do tego.
M. K.: Jak ta przyjaźń z Wojciechem Smarzowskim przekłada się na pracę przy filmie?
B. T.: Mało rozmawiamy. On wie, na co mnie stać, ja wiem, na co jego stać. Kłócę się z nim czasami. Po „Weselu” powiedziałem mu, że chcę, żebyśmy zrobili film wspólnie. Ale potem zdałem sobie sprawę, że to jest jego pisanie, jego pióro, jego historia. W sztuce nie ma demokracji, są precyzyjne wybory. Mam nadzieję, że przyjdzie też taki moment, że ja „narysuję” swoją własną historię.
M. K.: Powiedział Pan podczas spotkania, że wierzy w ludzi i jednocześnie podkreślał Pan, że bardzo bliskie jest mu myślenie Smarzowskiego o świecie. A ja mam wrażenie, że w jego filmach wiary w człowieka próżno szukać.
B. T.: To są trudne rzeczy. Tak naprawdę określamy siebie wobec czegoś. I jak zobaczymy taki obraz świata, jaki jest w „Domu złym” czy „Weselu”, wtedy stajemy się inni. Bo wtedy nasze świry, nasz ból, nasza ciemna strona są wyeksponowane, wyrażone, spersonifikowane i ten ciężar z nas spada. Jesteśmy lżejsi, inni, piękniejsi. Dlatego istnieje zło. Bez niego nie zobaczylibyśmy dobra.
M. K.: Czyli wierzy Pan, że kino ma moc przemiany człowieka?
B. T.: Jestem przekonany, że tak. Jeszcze większą moc ma telewizja. Nie twierdzę, że to przemiana na dobre czy złe. To jest kwestia oddechu, kwestia tego, kim jesteśmy.
M. K.: Właśnie, pracuje Pan nad świadomym oddechem. Co to znaczy?
B. T.: Zdałem sobie sprawę, że najbliższy człowiekowi jest oddech. Jeśli przestajemy oddychać, umieramy w szybkim czasie. Mózg przestaje pracować, nie ma tlenu. Bez wody można żyć trzy, cztery dni. Bez jedzenia znacznie dłużej. W związku z tym oddech jest dla nas pierwszą komunikacją ze światem, pierwszym kontaktem z rzeczywistością. Gdy oddychamy świadomie, zaczynamy inaczej myśleć. Działamy od chwili do chwili. W zawiązku z tym każda chwila jest istotna i ważna. W związku z tym jesteśmy obecni tu i teraz. Tak jak ja teraz z Panią jestem obecny i za chwilę przestaniemy rozmawiać i będę obecny gdzie indziej. Wtedy nie ma przeszłości, przyszłości. Jest tylko teraz. W tym jest szczęście. Jeżeli to sobie uświadomimy, zmienia się wszystko. Cała perspektywa. Mówię teraz jak jakiś nawiedzony (śmiech).
M. K.: Wróćmy jeszcze na chwilę na plan filmów Smarzowskiego. Oczywiście profesjonaliści umieją oddzielić emocje zawarte w opowiadanej historii od własnych, ale jestem ciekawa, jakie emocje towarzyszyły ekipie, i Panu w szczególności, podczas kręcenia „Domu złego”.
B. T.: Próbuję ciągle znaleźć odpowiedź na pytanie, jak bliskie to jest życia. Arek (Arkadiusz Jakubik – przyp. red.) mówi, że ciągle jeszcze odchorowuje, że nic nie jest już takie samo po tej roli. Ja próbuję znaleźć odpowiedź, jak to, co wydarzyło się w moim prywatnym życiu, miało wpływ na to, co wydarzyło się u „Smarzola” na zdjęciach. Albo też to, co się wydarzyło na zdjęciach, jaki miało wpływ na to, co się wydarzyło w moim życiu. Nie mogę tego rozdzielić, bo to są te same poziomy. Piętnaście kilo, które przytyłem do roli, żeby moja twarz wyglądała na nalaną od alkoholu, zrzuciłem w miesiąc. Nawet przez myślenie o tej roli czy taką zmianę fizyczności, już się wchodzi w przestrzeń postaci. Kiedy się zaczął stan wojenny, byłem w siódmej klasie podstawówki. Mieszkaliśmy w Nowym Targu. Pamiętam, jak ojciec słuchał wieczorami Radia Wolna Europa i jak był wkurwiony na to wszystko, co się działo. Kiedy pracowałem nad tą postacią, zastanawiałem się, kim muszą być ludzie u władzy, żeby tyle bólu zadawać innym. To było jakieś piekło. Mówi się często o „Domu złym”, że to obraz nadwyrazisty. W żadnym wypadku. Były jeszcze gorsze historie. Jeszcze trudniejsze, bardziej zagmatwane relacje.
M. K.: Może to dobrze, że oglądając „Dom zły” buntujemy się, że świat aż taki zły nie jest.
B. T.: Zdecydowanie tak. Zresztą są też tacy, którzy robią bardzo radosne filmy. Na przykład „Prosta historia o miłości” – film będzie w kinach pod koniec listopada. Polecam. To przedziwny film. Bardzo piękny, pełen dobrych emocji. I śmieszny.
M. K.: Na zakończenie chciałabym dotknąć dwóch wątków toruńskich: teledysku Kobranocki „Intymne życie mrówek” z Pana udziałem oraz scenariusza, który tworzy ktoś z Torunia…
B. T.: Panowie z Kobranocki zaproponowiali wspólną zabawę formą a że nigdy jeszcze nie miałem okazji zatańczyć przed kamerą pod jabłonką postanowiłem, że to będzie ten moment. Reżyser dał mi wolną rękę i stało się. To była świetna zabawa. Bardzo się cieszę, że wziąłem udział w tym teledysku. O scenariuszu filmowym o którym wspomniałem na spotkaniu jeszcze nie chcę mówić, trwają prace ale faktycznie autorem jest rodowita torunianka.
Rozmawiała
MAGDALENA KUJAWA
źródło: Toruński informator kulturalno – artystyczny IKAR