Rozmowa ze światowej sławy polską skrzypaczką WANDĄ WIŁKOMIRSKĄ. Artystka gościła w Toruniu pełniąc funkcję przewodniczącej jury II Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego, który odbył się w Dworze Artusa.
Nie zepsuć legendy!
Magdalena Kujawa: Rozstaje się Pani ze skrzypcami?
prof. Wanda Wiłkomirska: Po troszeczku. Najpierw przestałam grać koncerty. Postanowiłam, że jak skończę siedemdziesiąt pięć lat, to nie gram dalej, dopóki jeszcze gram dobrze.
M. K.: Wyznaczyła sobie Pani konkretny wiek?
prof. W. W.: Tak. Wtedy zaczęła się cała awantura. Wszyscy mówili: „Ależ pani Wando, dlaczego pani już nie gra?”. A ja odpowiadałam, że właśnie między innymi dlatego, żeby słyszeć takie pytania, a nie: „O Boże, po co ona jeszcze ciągle gra?”
M.K.: To chyba niecodzienne podejście do sprawy.
prof. W. W.: Może zabrzmi to zarozumiale, ale nie chciałam psuć własnej legendy. Byłam świadkiem kilku takich porażek. Raz kogoś bliskiego tu, w Polsce, a raz widziałam w telewizji występ Marii Callas. Ona miała trudny okres, po próbie samobójczej próbowała wrócić na scenę. I zrobiła błąd, że wzięła ten sam program, który zaśpiewała ileś lat wcześniej, kiedy jeszcze miała zupełnie inne możliwości. To było żałosne. To już nie była dawna tygrysica. Muszę powiedzieć, że popłakałam się przy tym telewizorze. Później ona popełniła samobójstwo już skutecznie. Okropnie to smutne.
Była też niemiecka śpiewaczka Elizabeth Schwarzkopf. Ona też nie bardzo chciała przestać. Znajomy pianista, który jej akompaniował, dał mi w Londynie bilet na jej piąty pożegnalny koncert. Poszłam do wypełnionej po brzegi Royal Festival Hall. Ona sobie wybrała łatwiejszy repertuar: przepiękne pieśni Schuberta, Schumanna. Śpiewała nie za wysoko i nie za nisko. To była rewelacja. Potem z tym pianistą poszliśmy na kolację i on powiedział: „Ona to mądrze rozegrała, ale ja się boję, żeby nie przesadziła”. Bo pod wpływem tego sukcesu zaczęła się zastanawiać, czy nie zaśpiewać jeszcze jednego koncertu.
M.K.: A Pani chciała powiedzieć „dość”, póki klaskali?
prof. W. W.: Tak. Kiedy byłam w pełni sił twórczych, widziałam znajomą starszą skrzypaczkę, która wyraźnie nie radziła sobie z grą, bo ręka nie była już sprawna. Po występie poszłam do niej, tuliłam ją i mówiłam: „Ale po co?” i obie płakałyśmy. I ta cudowna osoba mówi: „Tak mnie prosili, tak mnie namawiali”. A to trzeba mówić „nie”. Wtedy właśnie powiedziałam sobie: „Pamiętaj: nie graj o jeden koncert za dużo”.
M. K.: Jakie to było uczucie, gdy rozstawała się Pani z działalnością koncertową?
prof. W. W.: Nakręcono o mnie film dokumentalny, w którym idę do domu aukcyjnego z moimi skrzypcami i wychodzę już bez nich. To było strasznie smutne. Potem, jak chodziłam ulicami Nowego Jorku i patrzyłam na afisze, to myślałam sobie: „Popatrz, ciebie już na tych afiszach nie będzie”. Zastanawiałam się, czy nie będę się czuła jak wygnana z raju. A okazało się, że wcale nie. Bałam się, że nie będę mogła chodzić na koncerty, a potem, gdy siedziałam na widowni i na scenę wchodziła solistka, myślałam: „Boże, jakie to szczęście, że to nie ja tam teraz stoję gryząc paznokcie ze strachu”. Nich mi pani wierzy, mówię prawdę. Natomiast teraz mam problem rozstania się w ogóle ze skrzypcami. I jest mi smutno. Bo w tej chwili kończę doprowadzać moich studentów w Sydney do dyplomu, w Niemczech już skończyłam uczyć.
M. K.: Zaczęła Pani uczyć dość późno.
prof. W. W.: Rektor w Mannheim wziął mnie pod włos. Oni mieli wtedy nową szkołę. Od razu powiedziałam moim pierwszym studentom, że będą dla mnie królikami doświadczalnymi. Na nich uczyłam się uczyć. Miałam studenta, który miał problem z dolnymi dźwiękami. Nie mógł fizycznie znaleźć nuty. Poprosiłam o lustro, żeby mógł patrzeć na siebie, jak gra. Pianiści mają klawisze, gitarzyści mają progi, a u skrzypków to palce mają pamięć dźwięków. Kazałam mu zagrać raz i drugi, ale gdy schodził w dół, ciągle nie trafiał w dźwięk. Nasi czytelnicy pewnie nie znają się na grze na skrzypcach, ale może słyszeli o słynnym kciuku u skrzypków, którego rolą jest prowadzenie ręki tak, by palce trafiły w odpowiednie miejsce. Chwyciłam ten jego kciuk i poprowadziłam. I trafił bezbłędnie. Wtedy zrozumiałam, że jestem w stanie uczyć, bo wiem jak. Bo przecież nie wystarczy wiedzieć, że coś jest źle, ale trzeba umieć powiedzieć, jak ćwiczyć, żeby było dobrze. Czasem może dawałam studentom za trudne rzeczy do grania, ale jednocześnie czerpałam w nauczaniu z nieprawdopodobnego, wieloletniego doświadczenia. Bo przecież wszystkie te utwory grałam i wiedziałam, na czym ich trudność polega, na co należy uważać.
M. K.: Dlaczego trudniej Pani zrezygnować z nauczania niż z koncertowania?
prof. W. W.: Bo ja się w życiu nagrałam. Mam tego dosyć i bez żalu odchodzę. Ale jeszcze nie nasyciłam się nauczaniem. Moi koledzy profesorowie to ludzie, którzy zaczęli bardzo wcześnie nauczać, bo byli najpierw asystentami albo uczyli prywatnie jakieś dzieci. Ja jeszcze się tego nie najadłam, a jednocześnie nie wiem, czy potrafię uczyć bez skrzypiec. Tamtych pięknych włoskich skrzypiec już nie mam. Przebolałam to, bo powiedziałam sobie, że one muszą grać u kogoś, kto jest na wielkiej estradzie. To grzech, żeby takie skrzypce trzymać w domu. Zamiast więc sprzedać tamte i kupić sobie jakieś trochę tańsze, we Wrocławiu u naszego lutnika, pana Krzysztofa Mroza, zostawiłam te moje skrzypce na kilka dni. On je sobie obrysował, obfotografował i zrobił mi idealną kopię. Więc moje palce, które już się deformowały, przynajmniej tu nie miały problemu, bo znały wszystkie odległości. I te skrzypeczki rozegrałam. One były jak nowo narodzone dziecko.
M. K.: Koncertując i ucząc zjechała Pani cały świat. Jeżeli dziś myśli Pani: „mój dom”, to o jakim miejscu Pani myśli?
prof. W. W.: Jestem w takim momencie, kiedy muszę wybierać. Jeden syn jest Australijczykiem, ale od jakiegoś czasu mieszka w Londynie i nie wie, jak długo jeszcze tam zostanie. A ja bardzo lubię być w Australii. Pierwszy raz byłam tam w 1969 r. i od razu powiedziałam, że kiedyś chciałabym tam zamieszkać. Zakochałam się w tym kraju, on na szczęście też zakochał się we mnie, więc tam zostałam. Ale jeśli będę miała obu synów w Europie, to jednak chcę być bliżej nich, bo z Australii to straszny kawał drogi.
Właściwie cały globus jest moim domem. Ale dom to nie jest hotel, tylko takie miejsce, do którego się wraca. Kiedyś to oczywiście był dom rodzinny, ale proszę pamiętać, że ja byłam dzieckiem wojennym i przez część wojny byłam oddzielona od rodziców. Dom, w którym mieszkałam w dzieciństwie, został spalony. I potem trzeba było wszystko zaczynać od nowa gdzie indziej. Ale nie o to chodzi. Bywało, że grywałam bardzo dużo koncertów. Mój rekord to było 130 występów w roku. Nauczyłam się więc organizować sobie w hotelu namiastkę domu. Rozkładałam zdjęcia męża i dwójki dzieci. Od 1969 r. towarzyszył mi miś koala.
M. K.: Zawsze ten sam?
prof. W. W.: Tak. On ma już 41 lat, choć całkiem tego po nim nie widać. Jest troszkę stylizowany i przez to ładniejszy niż prawdziwy. Piorę go w dobrym szamponie w umywalce, płuczę, a potem owijam w ręcznik. Czasem wracałam po koncercie, a tu mój misio siedzi ubrany przez pokojówki w moją koszulę nocną. Albo w łapkach ma czekoladkę.
M. K.: Ma jakieś imię?
Nazwałam go Kukuś, bo to było pieszczotliwe określenie, którym zwracałam się do mojego pierwszego syna. Potem tak zostało i do zaprzyjaźnionych ludzi mówiłam czasem „Kukusiu”. Pamiętam, że do jednego z dyrygentów powiedziałam kiedyś: „Kukusiu, dziś na próbie było lepiej niż wczoraj”, a jeden z kolegów, który mnie dobrze znał, powiedział do tego dyrygenta: „Odniosłeś sukces, awansowałeś na Kukusia”. Starszy syn ma na imię Włodzimierz, a jak był mały, nie potrafił wymówić swojego imienia i mówił: „Jodzio”. No i teraz ten stary chłop podpisuje się w liście „Jodzio”. A dla odmiany młodszy, Artur, nazywany był przez mojego męża „Arcioch”. Włodzio nie potrafił tego wymówić, więc mówił „Acio”. I teraz mam dwóch starych chłopów, którzy mają własne dzieci i to jest Acio i Jodzio. Ale jest w tym jakiś urok.
M. K.: Zaczęłyśmy mówić o miejscach, chcę więc zapytać o wielkie sale koncertowe, w których Pani grała. W biogramie artysty są one wymieniane. Czy to ma wielkie znaczenie, gdzie się gra?
prof. W. W.: Ja nie wymieniam, bo żyłam strasznie długo, byłam w różnych salach i nie dałabym rady wszystkich wymienić. Otwierałam też wiele sal. Choćby tę moją filharmonię na Jasnej w Warszawie. Grałam też na otwarciu sal koncertowych w Rzeszowie, w Wałbrzychu. Jeśli chodzi o zagraniczne, grałam pierwszy koncert w operze w Sydney. To zupełnie rewelacyjny budynek. Na otwarcie przyjechała królowa i w sali opery grano I symfonię z chórem i orkiestrą, natomiast w sali koncertowej na otwarcie grała orkiestra z Sydney, a ja byłam solistką. Jest tam też sala recitalowa, którą również otwierałam. Jestem więc tam historyczną postacią. Otwierałam też słynną londyńską Barbican Hall. Ale są też symbole. Takim symbolem była Carnegie Hall. Jeśli się tam zagrało, to świadczyło już o światowej klasie. A ja grałam w Carnegie Hall. Grałam też w Lincoln Center. Trudno to wszystko wymienić. Ale nie tylko liczy się sala, ale też orkiestra, z którą się gra. Są kraje, które od razu człowieka kupują: od pierwszej nuty. Po pierwszym koncercie w Nowym Jorku dostałam impresaria, który załatwił mi kolejne koncerty. Miałam szczęście do ludzi, którzy przychodzili na koncert i z tego wynikał ciąg dalszy. Z drugiej strony w Brukseli grałam tylko raz i nie zaproszono mnie znowu. Może nie pasował im program albo nie był to ich styl. Ale miałam mimo wszystko niewiarygodne szczęście, że po koncertach często przychodził do mnie manager i pytał, kiedy znowu przyjadę.
M. K.: Grała Pani z największymi muzykami, dyrygentami, orkiestrami. Czy było też w tym wszystkim miejsce na artystyczne przyjaźnie?
prof. W. W.: Miałam dyrygentów, którzy mnie lubili i angażowali. Witold Rowicki jak pierwszy raz ze mną zagrał, to potem już woził mnie wszędzie. Rozumieliśmy się świetnie. Mawiał, że po sposobie, w jaki kładę smyczek na strunie w pierwszej części, on wie, w jakim tempie będę grała finał. Miałam szczęście i zaszczyt zagrać z Ottonem Klempererem. Miałam wtedy osiemnaście lat. Moimi promotorami byli ci, którzy lubili grać z solistami mającymi cały czas kontakt z dyrygentem. Trzeba tu wymienić Kurta Masura. On był szefem dwóch największych wschodnioniemieckich orkiestr. Lubił mieć muzyka, który zna partyturę, któremu nie trzeba pokazywać, kiedy ma wejść. W Wiedniu był Wolfgang Savallisch, który prowadził Wiener Symphoniker. On mnie raz usłyszał i już potem nigdy nikomu w Wiedniu mnie nie oddał. Miałam innego wspaniałego protektora. To był wielki dyrygent, sir John Barbirolli. Nasza znajomość zaczęła się śmiesznie. On chciał na otwarciu Barbican Hall zagrać koncert Brittena, a potem z tą samą osobą zagrać na festiwalu w Edynburgu. Specjalnie nauczyłam się tego koncertu. Jest pierwsza próba. Zaczynamy grać, ale on zaraz przerywa i mówi, żebym w tym miejscu nie zwalniała. Odpowiedziałam: „Yes, sir”. Idziemy dalej, a on znowu przerywa i mówi, żebym zagrała tak, jak chciał kompozytor. Odpowiadam: „Yes, sir”. Ale gdzieś za czwartym razem, kiedy trafił na takie miejsce, które ja sama sobie wymyśliłam, powiedziałam „Oh no, sir. Chcę zagrać w ten sposób”. „Nie kłóć się ze mną” – powiedział, a ja na to: „Wiem, że pan znał Brittena osobiście, że ma pan jakiś obraz tego utworu. Ale ja też mam jakiś jego obraz. Czy chciałby pan mieć takiego solistę, który ciągle mówi tylko yes, yes, yes?”. Spojrzał na mnie i powiedział: „Wiesz moje dziecko, masz rację”. I od tego czasu często mnie angażował.
M. K.: Pani życiorys starczyłby na kilka artystycznych biografii.
prof. W. W.: Nie mogę tego wszystkiego pisać w swoim życiorysie, bo ja za długo żyłam. Nie będę też pisać swojej autobiografii, bo dzisiaj nie potrafię powiedzieć, co naprawdę się zdarzyło, a co znam z opowiadań. Na przykład zdarzenia z dzieciństwa. Mój brat i ja mieliśmy tak zwany słuch absolutny. Tata zawsze chwalił się nami przed znajomymi. Kładł ręce na klawiaturze i ja wymieniałam po kolei wszystkie nuty, które zagrał. Najstarsza Wiłkomirska przyprowadziła mnie jeszcze przed wojną do filharmonii warszawskiej i powiedziała muzykom, że wymienię im każdą nutę, którą zagrają. Grali na różnych instrumentach, a ja wszystko podawałam według francuskiej nomenklatury. Ale to znam tylko z opowieści. Kiedy już grałam z filharmonią, niektórzy to jeszcze pamiętali. Są więc cudowne sale, cudowni dyrygenci. Ale proszę pamiętać, że ja również jeździłam do malutkich miasteczek i bardzo szanowałam tę publiczność. Tam przecież też ludzie mają uszy. A ja przede wszystkim lubiłam grać dla ludzi. I chciałam, żeby każdy czuł, że gram specjalnie dla niego. Zresztą oni to czuli. Czasem studenci pytali mnie, jak radzić sobie z tremą. Powiedziałam, że nie mogę ich oduczyć tremy, ale mogę ich nauczyć, jak grać pomimo tremy. Kiedyś miałam kryzys. Orkiestra gra uwerturę, a ja umieram z przerażenia. I nagle spojrzałam w lustro i powiedziałam do siebie, że to jest po prostu próżność, bo najwyżej dzisiaj zagram mniej genialnie niż zwykle. I zaczęłam się potwornie śmiać. Jak się człowiek śmieje, trudno, żeby się bał. Radzę studentom, żeby powiedzieli sobie też coś innego: „Owszem, jestem przestraszony, niedoćwiczony, nie będę mógł grać perfekcyjnie. Ale nikt mi nie może przeszkodzić zagrać pięknie”. I to czasem mówię tym sierotom, które wypuszczam na estradę: „Pamiętaj, zawsze możesz zagrać pięknie”.
Rozmawiała
MAGDALENA KUJAWA
źródło: Toruński informator kulturalno – artystyczny IKAR