Filozofia Sztuki, 19.06.2017

O tym koncercie można napisać, że „fajny”, „niezwykły”, „oryginalny”, „niepowtarzalny” – ale to wciąż będzie za mało. Tutaj potrzeba filozofii, aby zrozumieć to, co wydarzyło się w upalny czerwcowy wieczór w Toruniu. Siłą sprawczą wydarzeniaDwór Artusa w Toruniu, a dokładniej LUDZIE, którzy tworzą to miejsce. Od wielu lat to właśnie ich twarze i ich praca staje się wizytówką najciekawszych wydarzeń kulturalnych w regionie. A GWIAZDA? Suzanne Vega – jedna z tych nielicznych artystek, która dzięki swojej oryginalności pozostaje dla odbiorcy Kometą Halleya. I rzeczywiście – jej koncert był jak zapierające dech w piersiach mgnienie.

Jeżeli komuś dotychczas wydawało/wydaje się, że z Suzanne Vegą niewiele go łączy, to po prostu powinien przypomnieć sobie kilka klasyków, jak np. Luka czy Tom’s Diner. 

Ale ja dzisiaj nie o tym. I wcale nie zamierzam wypisywać „ochów” i „achów”. Suzanne zaprezentowała w niedzielny wieczór kawałek swojej oryginalnej artystycznej tożsamości, a do sali koncertowej wprowadziła odrobinę zachodniej kalejdoskopowości.

To, co od początku zaskoczyło w przygotowanym przez Suzanne spektaklu, to minimalizm. Na scenie, oprócz niej, obecny był jedynie gitarzysta – Gerry Leonard. Wydawać by się mogło, że już po pierwszych taktach zabraknie dźwięku pianina, rytmicznych uderzeń perkusji czy też innych instrumentów. Ale nie. Okazuje się, że to właśnie w gitarowych kompilacjach najdobitniej brzmi folkowa dusza Suzanne. I to właśnie tam najpełniej prezentuje się sens.

Bo utwory Suzanne nie są jedynie do słuchania – to propozycja do głębszej refleksji. Korci mnie, aby porównać jej twórczość do poczynań Boba Dylana, ale wiem, że nie powinnam – byłoby to niesprawiedliwe wobec artystki. Bo podąża ona swoją drogą. Urzeczywistnia własne bohaterki, w których odnaleźć można wiele z Suzanne Vegi sprzed lat (co nawet sama Artystka przyznaje bez skrępowania).

Co ciekawe – to bohaterki, których siłą są marzenia i wiara w nie. Nie boją się one skoku na głęboką wodę, podejmują ryzyko. Czasami wygrywają, czasami nie. I dzięki temu są realistyczne – kochają prawdziwie, nienawidzą jeszcze prawdziwiej. ?

Słuchając Suzanne Vegi raz po raz przenosimy się – to na zatłoczone ulice Nowego Jorku, gdzie szum miasta, gwar i tętniące życiem zatłoczone arterie wciągają w jakiś niewypowiedziany pęd; to znów na spokojne, żyjące niejako poza czasem obszary wiejskie, gdzie na ganku starego domu odnajdujemy ciszę i zapach lata.

Oczywiście nie można też pominąć tego, jak bardzo, dzięki Suzanne, ma szansę „przemówić” Carson McCullers. Inspirując się dziełami i postacią McCullers, Vega snuje własne historie, w których wyraźny akcent kładzie na: poczucie inności i potrzebę jej pielęgnowania; wszechobecny i odczuwalny dualizm, który staje się źródłem sytuacji tragicznej, której bohaterem jest człowiek (rozdarty między tym, co materialne, a tym co duchowe)… Wydawać by się mogło, że to poezja śpiewana o rzeczach wielkich i abstrakcyjnych. Ale nie – w prostych gitarowych chwytach Vega zamyka historie bardzo prozaiczne, codzienne i szare. Śpiewa o dziewczynie w wielkim mieście (New York Is My Destination), o wspólnym posiłku przy stole (Carson’s Last Supper), o świadomym wyborze (I Never Wear White)…

Cóż… Koncert bez wątpienia był ciekawą podróżą muzyczną – w zupełnie nowe rejony. To naprawdę niezwykła przygoda – dla tych, którzy twórczość Vegi cenią od lat i dla tych, którzy dopiero w minioną niedzielę mieli okazję ją bliżej poznać. Warto było tam być. Oj, warto…

Czytaj na: http://filozofiasztuki.pl/suzanne-vega-w-toruniu/