PRZYGOTOWUJĘ SIĘ DO WIELKIEGO SKOKU
Sławomir Mrożek: Nigdy dotąd nie byłem w Toruniu. Ani w dzieciństwie, ani podczas wojny, ani później. I teraz jestem. Dla mnie Toruń jest więc bardzo nowy, bardzo oryginalny. Wisła jest tu bardzo głęboka i szeroka, co w porównaniu z Krakowem nie jest takie oczywiste.
Czy kiedy Pan wyjechał z Polski, miał Pan dylemat, w jakim języku pisać swoje utwory?
S.M.: To jest sprawa, nad którą ja się zastanawiałem bardzo często, począwszy od wyjazdu z Polski w 1963 roku. I do tej pory się zastanawiam, nawet po powrocie do kraju. Język jest decydującą sprawą. Kiedy wyjechałem, miało to jeszcze większe znaczenie. Zaraz po wyjeździe pisałem po polsku. Tak powstawały pierwsze opowiadania. Potem, gdy pozostawałem dłużej za granicą, zacząłem się zastanawiać co dalej. Próbowałem pisać po francusku, angielsku, ale to nie wychodziło. Więc zostałem przy języku polskim. Kiedy wróciłem do kraju, cztery lata temu przebyłem afazję, to znaczy utratę mowy i straciłem zdolność mówienia w obcych językach. Teraz już jest prawie wszystko w porządku. Ale wiem, że już nie opuszczę Polski. Taka jest historia mojego języka.
Na ile było Panu bliskie doświadczenie, o którym piszą często emigranci – oderwania od żywego języka polskiego?
S.M.: To zależało od mojej sytuacji. Do roku 1968 nie odczuwałem tego jako problemu. Potem nastąpiły w moim życiu zmiany związane z tym, że w kraju władze zakazały drukowania moich książek. Wszystkie znikły z księgarń, przestano grać moje sztuki. Ale ja trwałem, aż do 1996 roku, gdy wróciłem do Polski.
Powiedział Pan, że należy do pokolenia „którego śmiech zawsze bywa zaprawiony ironią, goryczą, czy rozpaczą”. Czy nie jest jednak tak, że to właśnie śmiech ratował pana pokolenie w latach komunizmu przed rozpaczą i goryczą?
S.M.: Może ratował, ale nie mnie. Ja wtedy odczuwałem tylko rozpacz. To było także związane z doświadczeniami okupacyjnymi. Potem byłem przez trzydzieści trzy lata na emigracji i tak jak w życiu każdego człowieka, także w moim, były różne fazy.
Nagroda im. Lindego to wyróżnienie polsko-niemieckie. Jak Pan patrzy na relacje Polaków i Niemców w kontekście Pana doświadczeń wojennych?
S.M.: Niemiecką okupację przeżyłem tak jak wszyscy. I to zostało we mnie na całe życie. To nie znaczy, że nie miałem przyjaciół w Niemczech, ale to zostało.
Powiedział Pan: Im jestem starszy, tym bardziej chce mi się śmiać i tym mniej się śmieję. Z czego – patrząc na otaczającą rzeczywistość – chce się Panu śmiać, a jednak nie śmieje się Pan?
S.M.: To oczywiście jest aforyzm i nie można go traktować dosłownie. Powiedziałem to dość dawno temu. Ja się starzeję tak jak każdy, więc to wszystko trochę się oddala ode mnie. Teraz przygotowuję się już do wielkiego skoku. Ten wielki skok trochę wyklucza te doraźne śmiechy.
Jakie ma pan prognozy dla naszego kraju?
S.M.: Nie wiadomo. I ta niewiadomość jest milcząca.
Środowisko emigrantów bardzo często obecnie zabiera głos w spawie postaw ludzi, którzy w latach komunizmu pozostali w kraju. Jakie jest Pana spojrzenie na małe kompromisy, które na co dzień ludzie tutaj musieli zawierać?
S.M.: Moje doświadczenie jest już bardzo dalekie, bo początek mojej kariery to był rok 1951. Potem nastąpiły u mnie lata – nazwę to – przekonywania się do komunizmu, aż do momentu odejścia, po prostu ucieczki. I to był rok 1963. Muszę powiedzieć, że ja się szybko zorientowałem w sytuacji, bo od takiego chłopaczka, którym byłem po maturze w 1951r., aż do roku ’63, kiedy uciekłem, droga była krótka. Jak już uciekłem, to nie miałem i do tej pory nie mam wątpliwości na tematy polityczne. A jeśli chodzi o ocenę ludzi… To zależy od człowieka, jaki był, co robił. Jeżeli trafiam na takie artykuły, to już nie staram ich analizować, oceniać postaw, bo to jest już dla mnie nieskończenie dalekie sprawy.
Czy dziś skończyło się już męczeństwo Piotra O’Heya? Czy pisząc tę sztukę teraz, wprowadziłby Pan do niej jakieś nowe wątki?
S.M.: Każda sztuka, którą napisałem jest zamknięta w sobie, bo jest związana z danym okresem i później już do niej nie wracam. Dziś niech znajdzie się nowy autor dramatyczny i niech napisze swoją sztukę na ten temat.
W filmie dokumentalnym zrealizowanym w Meksyku mówił Pan o tym, że pisarz musi się odciąć od świata i pisać. Czy rzeczywiście pisarz powinien zamknąć się na inspiracje ze świata zewnętrznego?
S.M.: Meksyk to był okres, w którym przez siedem lat próbowałem stosować taką receptę. I ona działa, ale do pewnego stopnia i w ograniczonym czasie. Ja jakiś czas muszę mieć rozrywkę, potem następuje okres pracy, a potem znowu rozrywka i tak na zmianę. Ja skorzystałem z tej okazji żeby wrócić do Polski, żeby coś zmienić. Oczywiście każdy pisarz jest inny. Kiedy się ma napisać opowiadanie, to się siada na cały dzień, zamyka się wszystko i za wszelką cenę ma się je napisać. Zajmowało mi to od jednego dnia, nawet do tygodnia. Potem z ulgą pakowałem to na pocztę i wysyłałem.
Po powrocie do Krakowa zastanawiał się Pan „Co ja tutaj robię?” Czy nadal ma Pan takie uczucie?
S.M.: Mam to uczucie, usprawiedliwione jak sądzę. Wróciłem do Krakowa już dwanaście lat temu. Jeżeli się po trzydziestu trzech latach wraca dokądś, to takie uczucie jest naprawdę nieuchronne. Sprawdzałem to u wielu reemigrantów.
Czy jest takie miejsce na świecie, o którym mówi Pan „To moje miejsce”?
S.M.: Tak. To jest Polska. To jest związane z moim wiekiem, a także afazją, którą przeszedłem w Polsce. Przekonałem się, że to jest moje miejsce.
Co i kiedy autorstwa Sławomira Mrożka zobaczymy w księgarniach?
S.M.: Zakończyłem moją autobiografię Baltazar w tym roku, po czterech latach pracy, bardzo specyficznej, bo to było wydobywanie się z afazji. Z ulgą to zakończyłem i teraz się rozglądam.
Notowała i zadała część pytań
Magdalena Kujawa
źródło: Toruński informator kulturalno – artystyczny IKAR