Magdalena Kujawa: Kiedy odchodzi wielki człowiek, to – tak sądzę – rodzina staje przed dylematem, jak mówić o zmarłym, by kształtować pamięć o nim; co pozostawić dla siebie jako prywatne wspomnienia, a o czym mówić, by przybliżyć innym jego postać. Czy Państwo również mieli tego typu dylematy?
Katarzyna Herbert: Każde z nas towarzyszyło życiu Herberta na innym etapie. Opowiadanie o Herbercie, jego życiu i pracy jest bardzo trudne, bo człowiek wpada w straszliwe banały. Ja się tego boję, bo nie potrafię mówić językiem, który by pasował do tego, co chciałabym opowiedzieć. To jest wielka strata dla każdego z nas. Dziesięć lat nieobecności Herberta jest dla mnie nierealne, może dlatego, że mam dużo do czynienia z jego dziełem i życiem. Właściwie tylko tyle potrafię Pani powiedzieć.
Halina Herbert-Żebrowska: Kiedy jeszcze brat żył, pytałam go o zgodę, czy mogę rozmawiać na jego temat z mediami. Dał mi wtedy wolną rękę. Myśmy mieli bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Później wojna zmieniła nasz los, ale przecież nie tylko nasz. A później bardzo szczęśliwe były lata powojenne, kiedy mieszkaliśmy razem w rodzinnym domu, do mniej więcej roku 1951. To były dobre lata. Skończyliśmy studia, wróciliśmy do domu i spędziliśmy z rodzicami tych parę lat, zanim wyfrunęliśmy jedno po drugim z gniazda. Potem też stosunkowo blisko obok siebie mieszkaliśmy. Mój dom był dla niego trochę zapleczem. Jak brat potrzebował przyjąć kogoś, przyprowadzał gości. Na czwarte urodziny Rafała przyprowadził Kasię. A później wyjeżdżał. Obliczyłam, że od czasu, kiedy pierwszy raz wyjechał w 1958 roku i wrócił ostatecznie do kraju w 1992r., spędził ponad 20 lat poza krajem, przyjeżdżając tu co jakiś czas na krótko. Z tego okresu pozostały listy, które opracowałam i złożyłam już w pewnej redakcji. W tej książce także opisałam to, co zdołałam sobie przypomnieć z naszego dzieciństwa.
Rafał Żebrowski: Człowiek myślący powinien mówić rozumnie, zwłaszcza o sprawach ważnych, a Herbert jest ważny dla wielu ludzi, więc trzeba o nim mówić ze stosownym namysłem.
M.K.: Ale to Pan właśnie pisze o Herbercie, więc musi Pan dokonywać pewnych wyborów.
R.Ż.: Rzeczywiście w wypadku pisania książki o Herbercie trzeba pewne rzeczy weryfikować, bo są na przykład obiegowe opowieści rodzinne, które nie zawsze się potwierdzają. Przy czym ja jestem w tej szczególnej sytuacji, że występuję w roli historyka kultury i źródła zarazem. Kiedyś miałem spotkanie autorskie (bo swego czasu także parałem się poezją) na KUL-u. Podniosła się pani asystentka z polonistyki i powiedziała: – Wie pan, to co pan pisze jest trochę podobne. Powiedziałem jej, że to pewnie nic dziwnego, bo mnie i Zbigniewa Herberta wychowywała jedna osoba: mój dziadek a jego ojciec. Wujek był częściowo zresztą odpowiedzialny za to, że na KUL-u wylądowałem.
M.K.: Kiedy narodził się Zbigniew Herbert – poeta? Czy już w dziecięcych latach pojawiały się zapowiedzi przyszłego talentu?
H.H.-Ż.: Nie. My długo nie wiedzieliśmy o tym, że on pisze. Wiem, że zaczął pisać mniej więcej w 1946 roku. To był czas, kiedy był studentem w Krakowie. On nie był taki, żeby nam urządzać wieczory autorskie w gronie rodzinnym. Absolutnie nie. Tych pierwszych wierszy zresztą w większości nie przeznaczył do publikacji. Szlifował je jak brylanty. Wkładał do szuflady, za jakiś czas znowu po nie sięgał.
K.H.: Na ogół swoje pierwsze próby literackie artyści wkładają do szuflady, ponieważ nie są ich pewni. Pewność, co wybrać nastąpiła tutaj, w Toruniu, po spotkaniu profesora Elzenberga, po próbach dobrania się do filozofii, które w końcu zarzucił na rzecz poezji. Myślę, że niewielu jest ludzi, którzy tak wyraźnie byliby poetami od urodzenia. Andrzej Kijowski powiedział o nim: Herbert jest urodzonym poetą. Można powiedzieć, że to banalne, ale nie wszyscy się rodzą poetami. On zresztą dojrzewał do tego.
H.H.-Ż.: Trzeba powiedzieć, że on zadebiutował późno, bo pierwszy tomik wyszedł, gdy mój brat miał już trzydzieści dwa lata. Ale nigdy nie było z jego twórczością żadnego kłopotu, bo od początku dostawał znakomite recenzje. Ojciec był bardzo, bardzo z niego dumny.
R.Ż.: Pisarzy można podzielić na dwie kategorie: na tych, którzy piszą i na tych, którzy chcą napisać coś ważnego dla ludzi i świata. A żeby napisać coś ważnego dla ludzi i świata, to trzeba coś wiedzieć. I część tego fenomenu na tym by się właśnie zasadzała.
M.K.: Pani Katarzyna przepisywała wiersze Zbigniewa Herberta, więc była ich pierwszą czytelniczką…
K.H.: Muszę sięgnąć do pierwszej osoby, która towarzyszyła Herbertowi, to znaczy do jego przyjaciółki i pierwszej wielkiej miłości, którą spotkał, gdy mieszkał w Sopocie z rodzicami i Halinką. Pisał wiersze do niej. Ale tych nie chciał publikować, gdyż były to wiersze osobiste, a poza tym nie był ich pewien. On potem pisał inaczej. Więc to właśnie ona przepisała mu pierwszy tomikStrunę światła. Była sekretarką Związku Literatów Polskich w Sopocie. Potrzebował osoby, z którą mógł mieć intelektualne związki, do kogo mógł pisać i kto był odbiorcą jego pierwszych wierszy. Więc można powiedzieć, że tam się narodziła poezja. Ale naprawdę myślę, że to tu, w Toruniu, jego życie intelektualne rozkwitło.
M.K.: Skoro już jesteśmy przy wątkach toruńskich, to czy są Państwo w stanie odpowiedzieć na pytanie, co skłoniło Herberta, żeby tu właśnie studiować?
H.H.-Ż.: Z Gdańska do Krakowa trzeba było w tamtym czasie jechać 24 godziny co najmniej. Na początku nie było innego wyjścia, bo w Krakowie był jedyny uniwersytet. Ale jak tutaj zorganizowano uczelnię, to się przeniósł.
R.Ż.: Ciało profesorskie też miało swoje znaczenie. Zapewne wiele czynników się na to złożyło. Pewnie po trosze i przypadek.
M.K.: Zaczęłam pytać o przepisywanie wierszy, bo chciałabym wiedzieć, jakie emocje towarzyszyły Pani, gdy po raz pierwszy brała Pani nowy wiersz do ręki.
K.H.: Kiedy poznałam Herberta, byłam stosunkowo młoda, bo miałam lat dwadzieścia siedem. Byłam osobą niezdarną. Pisałam na maszynie, ale robiłam okropne błędy ortograficzne. To był problem, bo on też robił błędy ortograficzne. Ale to zostawmy na boku. Muszę powiedzieć, że ta poezja bardzo szybko do mnie przemówiła. Nie pamiętam, żeby była obca, albo żebym jej nie rozumiała. Trzeba jednak powiedzieć, że kiedy poznałam Zbigniewa Herberta, on mnie karmił poezją, ale nie swoją.
M.K.: Kogo cytował?
K.H.: Miłosza. On wtedy wielbił Miłosza.
H.H.-Ż.: Pawlikowską-Jasnorzewską, Szymborską. On jakiś czas terminował u poetów, których uważał za znakomitych. Uwielbiał Leśmiana. A w ogóle bardzo lubił śpiewać.
K.H.: Uważał też Gałczyńskiego za wybitnego poetę. Cenił Czechowicza.
M.K.: Czy może Pani zdradzić, co „Pan Cogito” ma wspólnego ze świętym Antonim?
K.H.: Wracaliśmy ze Stanów Zjednoczonych. Jechaliśmy busem wypełnionym po brzegi naszymi rzeczami. Zajechaliśmy nocą do Berlina, gdzie czekali na nas przyjaciele. Około północy wyszliśmy do samochodu. Okazało się, że był otwarty, a w środku nie było ani jednej walizki. Wezwaliśmy policję, ale oczywiście policjanci nikogo nie znaleźli. Nie mieliśmy ani się w co ubrać, ani w czym się umyć. Na drugi dzień rano dostajemy telefon z akademii, której Herbert był członkiem. Dzwoniła do nich pani, u której mieszkaliśmy przed wyjazdem do Ameryki, bo dostała informację, że Herbert nie żyje. Okazało się, że człowiek, który odnalazł jedną walizkę gdzieś na budowie, zadzwonił do tej pani (w walizce był jej adres) i mówił, że znalazł walizkę i chce ją oddać. Ta pani w przerażeniu, że coś się stało Herbertowi i została po nim tylko ta walizka, zadzwoniła do akademii. Walizka się odnalazła moim zdaniem za sprawą świętego Antoniego. W nocy myślałam, że zwariuję, bo w tej walizce był niedokończony jeszcze rękopis Pana Cogito, więc modliłam się do świętego Antoniego. To było koszmarne przeżycie. Przecież to był prawie gotowy tom. A Herbert machnął ręką i mówi: Co cię to obchodzi? Napiszę następny. To oczywiście była forma obrony z jego strony. A najśmieszniejsze było to, że oprócz tej jednej walizki nic się nie odnalazło. Prawdopodobnie złodzieje ją otworzyli, zobaczyli, że tam są jakieś papiery i wyrzucili ją na budowę. Wiersze Herberta są dowodem na to, że on miał kłopoty z Panem Bogiem, ale wierzył w świętego Antoniego. I święty Antoni mu wiele rzeczy załatwiał.
Rozmawiała
Magdalena Kujawa
źródło: Toruński informator kulturalno – artystyczny IKAR