SIENKIEWICZ TO DLA MNIE POKUTA…
Magdalena Kujawa: Naszą rozmowę chcę zacząć od cytatu z wypowiedzi Bogusława Schaeffera, której udzielił mi kilka lat temu. Powiedział on: – Geniuszem rozumienia tego, co piszę, jest Jan Peszek. Wyrasta on ponad innych dzięki swoim zdolnościom interpretacyjnym.
Jan Peszek: Jestem zszokowany wypowiedzią Schaeffera. Nie słyszałem nigdy, mimo długoletniej znajomości z nim, takiej opinii.
M.K.: Mam to na piśmie!
J.P.: Ta opinia mnie zastanawia, choć to fakt, że od początku znajomości z Bogusławem Schaefferem dobrze się porozumiewaliśmy. Być może to jest powinowactwo gustów, rozumienia miejsca artysty i jego powinności oraz szeregu znaczeń, które towarzyszą „pobywaniu” w okolicach sztuki. On dla mnie zawsze był mistrzem. Nie tylko ze względu na różnicę wieku, ale także dlatego, że edukował mnie aktorsko. W ogromnym stopniu maczał palce w procesie moich możliwości interpretacyjnych. Kiedy byłem studentem szkoły teatralnej w Krakowie, równolegle pracowałem z Schaefferem, pod jego kierunkiem, nad licznymi jego utworami. To były czasy awangardy lat 60. W mrokach komunizmu były to komety, które nie tylko olśniewały świeżością, nowością, ale również dawały poczucie odrębności, żeby nie powiedzieć wolności. Pod okiem Schaeffera dowiedziałem się, jak w szczególny sposób analizować rolę, rozumieć ją. Z tymi faktami nigdy nie spotkałem się w szkole teatralnej.
M.K.: Co to było na przykład?
J.P.: To problem nazwania osobowości, charakteru współczesnego człowieka, jego psychiki. Człowiek współczesny ma rozbitą osobowość, jest jak rozsypane puzzle, które usiłuje ze sobą złożyć. Mozół składania, to jest mozół poznawania człowieka i świata. Jeśli się przyjrzeć partyturom Schaeffera i wielu jego utworom dramatycznym, one mają taką strukturę. To są rozbite elementy, które dopiero po złożeniu mają jakiś sens. Aktorów w normalnych szkołach uczy się w ten sposób, że się analizuje każdą mikrosytuację z osobna, bada się związki przyczynowo-skutkowe. To wynika z tradycji rosyjskich szkół teatralnych. A Schaeffer mówi: Nie staraj się zrozumieć poszczególnego elementu, tylko zderz go z następnym. Poznaj energię zderzania i dzięki temu stwórz obraz całości. Dopiero z perspektywy całości możesz zrozumieć poszczególny element. Nie próbuj zrozumieć elementu, dlatego że on sam w sobie nie musi mieć żadnego znaczenia. To było dla mnie absolutnie fundamentalne odkrycie, które również skłoniło mnie do rozumienia procesów konstruowania roli. Dotarło do mnie, że poszczególne zachowania postaci mogą być zrozumiałe dopiero z perspektywy całości. Ale też uświadomiłem sobie, że muszę widza wpuścić w swego rodzaju pułapkę, żeby on wraz ze mną nie rozumiał. Bo przecież bohater nie rozumie, dlaczego w danym momencie coś robi, chyba że ma z góry założony plan. Ale postaci w życiu, a teatr ma w jakimś sensie udawać życie, po prostu tego nie wiedzą. Jest to więc umiejętność serwowania widzowi nieustannego zaskoczenia. Widz idzie razem ze mną w moim pozornym niezrozumieniu sytuacji bohatera. Za moją sprawą odkrywa sens danego momentu bohatera i musi mieć poczucie, że to on odkrywa, a nie jest to tautologiczne opowiadanie przez aktora swojej roli. Aktorzy w przeważającej części grają analizy swojej roli.
M.K.: O Pana aktorstwie mówi się często, że charakteryzuje je dystans do odtwarzanej postaci. Jak Pan ustawia relację ja-postać?
J.P.: Nie ma mylniejszej oceny niż ta, jakobym się dystansował. To fakt, że nie ronię łez, nie pocę się i nie wykrzykuję, nie osiągam szczególnych diapazonów emocji, które może by towarzyszyły moim bohaterom. Ale to wcale nie oznacza, że moją pracę cechuje dystans. Wręcz przeciwnie: pierwszą moją powinnością, jak zresztą każdego aktora, jest zrozumienie (można postawić znak równości pomiędzy zrozumieniem a przeczuciem), kim jest mój bohater, do czego zmierza, jaki jest sens pytań, które sobie stawia etc. Jeśli to rozumiem, następuje drugi etap: swobodne ulokowanie siebie w sytuacjach psychofizycznych mojego bohatera. Ale to jest zawsze teatr. Nigdy nie jesteśmy wyłącznie Hamletem, ani nigdy wyłącznie Peszkiem grającym Hamleta. Jesteśmy nieustanną mieszanką cząstek Hamleta i Peszka. I to jest fascynujące tyleż dla aktora, co oczywiście dla widza. Jeżeli aktor umie spowodować iluzję, że zapomina się o tym, że to Peszek, to znaczy, że dobrze gra, że jest przekonujący. Uważam siebie za aktora bardzo gorączkowego, emocjonalnego, który jednak nie cierpi utożsamiania się z emocjami postaci, ponieważ przeżywa się w życiu. Na scenie się nie przeżywa. Są strzępki, resztki przeżyć, emocji, impulsów. Przeżywają amatorzy, natomiast profesjonaliści umieją stworzyć doskonałą iluzję przeżycia. I może tu tkwi pewien domysł dystansu.
M.K.: Być może taka opinia wynika też z tego, że jest Pan kojarzony z rolami zawierającymi dużą dozę ironii i groteski, by wspomnieć tylko sztuki Mrożka, Gombrowicza czy Witkacego. A groteska i ironia kojarzą się z pewnym rodzajem dystansu.
J.P.: Życie dostarcza nam niezwykłych groteskowych sytuacji i nikt się wtedy nie zastanawia, że one są groteskowe i że bohaterowie uczestniczący w tych sytuacjach są zdystansowani. Kiedy się jest na scenie, która zakłada klasyczny podział na aktora i widza, to wtedy to zjawisko dystansu pojawia się z natury rzeczy. Wie Pani, nic na to nie poradzę, że serdecznie nie cierpię Sienkiewicza, a serdecznie ubóstwiam Gombrowicza. Nigdy zresztą nie zabiegałem, żeby grać Gombrowicza. To są serie propozycji reżyserów teatralnych, filmowych, telewizyjnych, którzy po prostu mi te postaci proponowali. Teraz gram w Sienkiewiczowskiej trylogii Jana Klaty w Starym Teatrze w Krakowie i to są dla mnie męki niebywałe. Spektakl jest nieustannie nagradzany, a ja się męczę.
M.K.: Ale Klata nie zrobił przecież Sienkiewicza po bożemu.
J.P.: Nie, ale tekst pozostaje tekstem. Ta kulawa składnia, pretensjonalny styl, ta bylejakość ideowa – naprawdę pokarali mnie za życia, odprawiam jakąś straszną pokutę, przy całym uwielbieniu dla mojego zawodu. Nie mówię oczywiście o samym udziale w spektaklu. Nie mam też za złe nikomu, kto uwielbia Sienkiewicza i nie cierpi Gombrowicza. To jest indywidualne prawo, u podstaw którego leży nie tylko gust, ale i wrażliwość, inteligencja, pewien rodzaj kultury itd. To nie jest podział na gorszy-lepszy. To jest tylko podział na Sienkiewicza i Gombrowicza. Opowiadam się za Gombrowiczem, dlatego że nigdy jego pisarstwo nie miało służebnej funkcji, ani cech ubezwłasnowolnienia, uzależnienia od posłannictwa, od pocieszania narodu, od mlaskania duszy i tak dalej. Gombrowicz obrał o wiele trudniejszą i dla siebie boleśniejszą drogę prowokowania i rozbabrywania. Sienkiewicz dostał Nobla, a Gombrowicz nie dostał właściwie żadnych nagród. Jest mi bliższe portretowanie prawdy z całą wyrazistością, a nie retuszowanie portretu.
M.K.: Powiedział Pan kiedyś, że świętość jest dla Pana nudna, że woli Pan grać postaci ekstremalnie złe. Ale czy ekstremalne zło nie jest tak samo nudne jak ekstremalne dobro?
J.P.: Nigdy nie uważałem, że człowiek jest prosto skonstruowany. Składa się pewnie tyleż z diabła, co z anioła. I ten zawód pozwala rozumieć fenomen tego złożenia, czyli przyglądać się człowiekowi w jego najrozmaitszych przejawach i dążeniach. Natomiast postaci uwikłane, wyrzucone poza margines społecznej akceptacji, które to postaci ja przeważnie grywam, są bardzo zgodne z moimi potrzebami. To, co jest wyrzucone poza nawias, każe zadać szereg o wiele poważniejszych pytań, niż te, które by się zadawało tak zwanym normalnym, przeciętnym. Interesują mnie motywy i źródła powstawania zła w człowieku, stąd chętniej grywam postaci odrzucone, nieakceptowane, bo wtedy lepiej jestem w stanie zrozumieć antynomiczność konstrukcji człowieka.
M.K.: Nazywany jest Pan wiecznym anarchistą. Na czym ten Pana anarchizm polega?
J.P.: Czasami żartuję w ten sposób. Z jednej strony jestem wielbicielem tradycji w najpełniejszym i najbardziej konstruktywnym znaczeniu. Bez tradycji nie ma postępu, człowiek nie ma oparcia. Z drugiej strony uwielbiam burzyć porządki. Tylko trzeba rozgraniczyć i nazwać to, co się burzy. Jeżeli za porządek uznaję fałszywe zobowiązania, przepisy, przyzwyczajenia, które nas usypiają, to ja natychmiast, mając naturę prowokatora, burzę dany porządek. Będąc nominalnym emerytem, czyli będąc w wieku, w którym powinno się spoczywać i konsumować, coraz gorzej kontaktuję się z moimi rówieśnikami i z osobami nieco starszymi. To nie oznacza, że nie mam autorytetów, ludzi, którym ufam i podziwiam ich, ale coraz chętniej kontaktuję się z młodymi. Na szczęście oni też szukają kontaktu ze mną. To są reżyserzy, aktorzy, studenci. Dzięki nim lepiej rozumiem świat, w którym żyję. Aktor musi rozumieć rzeczywistość, bo – mówiąc w szekspirowskim sensie – on rzeczywistość opisuje. Gazety ani telewizja nie są informatorami o świecie współczesnym. One pod pozorem szukania prawdy, chcą sensacji i kompletnie zafałszowują rzeczywistość. To osiągnęło tak monstrualny wymiar, że programowo nie czytam gazet, nie oglądam telewizji i dzięki temu jestem zdrowszy psychicznie. Natomiast kontakt z młodymi ludźmi de facto mnie orientuje w rzeczywistości. Oni z wieloma rzeczami się nie zgadzają, ja się z nimi zgadzam w ich niezgodzie, czyli w gruncie rzeczy stoję mentalnie po stronie młodości. Zresztą zawsze tak było. Niedojrzałość w sensie gombrowiczowskim mnie fascynowała. Ten tygiel niewydarzonych, upiornych błędów, jakiejś desperacji w ciemności, jest po stokroć ważniejszy dla mnie i bardziej interesujący, niż nudne piły wiadomych kategorii i obowiązków. To nie oznacza, że jestem cały po stronie młodości. Są pewne tereny młodości, w których nie mogę przebywać z racji mojego wieku.
M.K.: Czyli raczej nie anarchizm, tylko głęboko zakorzenione poczucie wolności?
J.P.: Tak.
M.K.: Zawód aktora ma jednak wpisany w siebie pewien rodzaj podporządkowania, na przykład woli reżysera. Czy Pan się często buntował, gdy ktoś chciał narzucić swoją wizję?
J.P.: Zawsze się buntowałem, ale szczęśliwie dla mnie tak się składało, że spotykałem ludzi, z którymi przeważnie się dogadywałem. Było jednak też sporo takich przypadków, kiedy osoby powszechnie uważane za mistrzów kompletnie mnie nie interesowały. I natychmiast odchodziłem. Nawet kiedy byłem jeszcze bardzo młody, gdy widziałem, że z kimś się nie dogadam, mówiłem „dziękuję”. To jest trudne, bo działamy jednak w sferach emocjonalnych i często jest łatwo kogoś zranić. Ale lepiej zranić, niż tkwić w fałszywej sytuacji do jakiegoś niefortunnego końca. Bo taki koniec jest nieuchronny, jeśli sytuacja jest fałszywa. Zawsze byłem niepokorny w tym sensie, bo z domu wyniosłem bezwzględne wymaganie nieakceptacji ubezwłasnowolnienia i umiłowanie wolności, które było równoległe z umiłowaniem życia. To zawdzięczam moim rodzicom i dziadkom.
Rozmawiała
Magdalena Kujawa
źródło: Toruński informator kulturalno – artystyczny IKAR