SPRZEDAWAŁEM TORUŃSKIE PIERNIKI
Magdalena Kujawa: Czy potrafi Pan naprawić żelazko?
Cezary Żak: Nie, nie potrafię. (śmiech) Chodziłem do pomaturalnej szkoły mechanicznej, specjalność: elektromechanika sprzętu gospodarstwa domowego. Niewiele nas tam uczono praktycznych rzeczy. Mieliśmy przedmioty stricte elektryczne i fizykę, która przy naprawianiu sprzętu AGD w ogóle się nie przydaje. Ale ukończyłem tę szkołę, zdałem egzaminy, papier jest.
M.K.: Porozmawiajmy jednak o aktorstwie i zatrzymajmy się na okresie, kiedy skończył Pan szkołę teatralną. Jest przerwa w Pana biografii artystycznej, bo debiut teatralny nastąpił dopiero cztery lata później. Co się z Panem w tym czasie działo?
C.Ż.: Na cztery lata poszedłem zakosztować estrady, bo zawiodłem się pierwszym sezonem w teatrze. Kiedy dostałem propozycję wystąpienia w kabarecie, na początku bardzo mi się to podobało. Pieniądze były duże, zdobyłem regionalną popularność. Ale już po trzech latach zrozumiałem, że to nie jest dla mnie. Uważam, że to jedna z najtrudniejszych sztuk.
M.K.: A co jest niebezpieczne dla aktora w występowaniu na estradzie?
C.Ż.: Powierzchowność. Z jednym monologiem można jeździć po kraju przez dwadzieścia lat i się nie powtórzyć. To jest kompletnie nierozwijające. Doszedłem do wniosku, że jeśli chcę się rozwijać, to muszę robić coś innego. Ta estrada, którą pamiętałem ze stanu wojennego czy lat osiemdziesiątych, powoli się kończyła. To był początek współczesnych kabaretów studenckich, a ja jeździłem ze starą gwardią, więc idealnie wstrzeliłem się z tym, żeby odejść i wrócić do teatru. Nie żałuję absolutnie tej decyzji. Nie żałuję też okresu estradowego, ponieważ bardzo dużo się tam nauczyłem.
M.K.: Czego na przykład?
C.Ż.: Kontaktu z publicznością. Teraz nie boję się publiczności, umiem rozmawiać z ludźmi.
M.K.: Czy trudno było wrócić do teatru po tych kilku latach?
C.Ż.: Nie. Zmieniła się dyrekcja teatru, dostałem na początek ciekawą rolę w Wariacie i zakonnicyWitkacego. To było przedstawienie, które we Wrocławiu od razu odniosło duży sukces. Graliśmy to chyba z trzysta razy. Wróciłem więc do teatru pełną gębą.
M.K.: Powiedział Pan, że na początku wydawało się, iż kabaret to coś dla Pana. Czy sam Pan się zaszufladkował jako aktor komediowy, charakterystyczny?
C.Ż.: Po szkole ciągnęła się za mną etykietka aktora komediowego, chociaż spektakl dyplomowy jeden był poważny, a drugi śmieszny. Na trzecim roku zagrałem Czebutykina w Trzech siostrach, rolę zupełnie niekomediową. Po tej roli Kazimierz Braun zaproponował mi etat w Teatrze Współczesnym. Ale ciągnęła się za mną jednak etykietka aktora komediowego. Wcale nie uważałem, że to źle, nie odżegnywałem się od tego i tak mnie obsadzano. Wyglądałem też jak wyglądałem. Byłem aktorem charakterystycznym: dużym grubasem, misiem, który już na pierwszy rzut oka jest trochę śmieszny.
M.K.: Nie ukrywa Pan, a nawet eksponuje fakt zrzucenia sporej ilości kilogramów. Czy zmiana gabarytów zaowocowała także innymi propozycjami aktorskimi?
C.Ż.: Rola w Tajemnicy twierdzy szyfrów to była pierwsza rola wbrew dotychczasowemu wizerunkowi. Adek Drabiński powiedział mi: Dobrze, że schudłeś, bo zupełnie inaczej będziesz to grał. W teatrze też zacząłem grać postaci zupełnie niekomediowe. Środowisko obawiało się, że straciłem tzw. warunki.
M.K.: Stracił Pan jedne warunki, a zyskał inne.
C.Ż.: Ale już dziś na szczęście nie klasyfikuje się tak aktorów. Nie jest tak, że jak ktoś jest gruby i duży, to będzie grał królów czy kardynałów. Dziś nie wygląd jest najważniejszy w tym zawodzie.
M.K.: Ma Pan poczucie, że opuścił Pan już szufladkę aktora charakterystycznego?
C.Ż.: W filmie nadal istnieją szufladki. Dlatego rzadko gram w filmach fabularnych, bo reżyserzy boją się stygmatu Karola Krawczyka z Miodowych lat czy księdza i wójta w Ranczo. Boją się obsadzić w dużej roli aktora, który grywa w serialach.
M.K.: Czyli seriale są obciążeniem?
C.Ż.: Są. To też zależy od jakości grania w tych serialach. Ja, nieskromnie mówiąc, słyszę pozytywne opinie na swój temat, ale nie jest też tak, że jestem zasypywany pozaserialowymi ofertami. Na szczęście grywam w teatrze i to jest moje odskocznia od serialu.
M.K.: Ponieważ spotykamy się w Toruniu, chcę przez chwilę zatrzymać się na tym mieście, które jest obecne w Pana życiu zawodowym i prywatnym. Zacznijmy od udziału i nagrody na toruńskim Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Jednego Aktora.
C.Ż.: To był chyba rok 1992. Przeczytałem Kontrabasistę wiedząc, że Stuhr zrobił z tego monodram. Notabene gra go do dziś. On go zrobił zabawnie, a mnie ten tekst wcale nie śmieszył. Uważałem, że to materiał na rolę wybitnie dramatyczną. Namówiłem młodego reżysera Andrzeja Bubienia, który był później w toruńskim teatrze dyrektorem artystycznym, żeby to ze mną przygotował. Jury festiwalu doceniło zapewne właśnie to, że nie myślałem o tej roli jako o komediowej.
M.K.: Nie bał się Pan grania tego monodramu równolegle ze Stuhrem i porównań, jakie to mogło rodzić?
C.Ż.: Młody aktor w ogóle o tym nie myśli. Cechuje go bezczelność. Dzisiaj bym się bał bardzo, przede wszystkim wtórności i tego, że tamto przedstawienie obrosło legendą.
M.K.: Torunianką jest Pana żona, Katarzyna. Zdarza się Panu występować z nią na scenie czy przed kamerą, ale słyszałam, że to niełatwe doświadczenie.
C.Ż.: Początki nie były łatwe. Przyznaję się bez bicia, że mam niewyparzony język. Kiedy nastąpiła zmiana ról w Miodowych latach i serialową żonę Karola Krawczyka zaczęła grać moja żona, to wydawało mi się, że dając Kasi uwagi i mając pretensje o to, żeby szybciej budowała rolę, robię dobrze. Nie przypuszczałem, że jej wrażliwość została wystawiona na wielką próbę. Czasami to się kończyło cichymi dniami. Ale zrozumiałem swój błąd dość szybko. Aktor balansuje na cienkiej granicy, jeśli chodzi o uczucia, o sposób pracy. Dzisiaj już wiem, że trzeba bardzo uważać.
M.K.: Skoro jesteśmy przy Toruniu: podobno sprzedawał Pan toruńskie pierniki z samochodu.
C.Ż.: Był taki okres we Wrocławiu, kiedy mniej grałem. To był rok 1989. Wtedy wszystko się sprzedawało z samochodów, łóżek rozstawionych na ulicach. Z moim kolegą, który miał żyłkę do interesów, doszliśmy do wniosku, że we Wrocławiu w ogóle nie ma słodyczy. Na kanapie u mnie w domu zrodził się pomysł sprzedawania słodyczy. Potem uświadomiłem sobie, że mam teściową w Toruniu, gdzie produkuje się najlepsze pierniki na świecie. Poprosiłem ją, żeby poszła do fabryki i zapytała, czy można przyjechać z Wrocławia z założoną działalnością „handel obwoźny artykułami spożywczymi” i kupić ich wyroby. Okazało się, że tak, tylko trzeba zapłacić gotówką. Tydzień później założona była firma, a po następnym tygodniu byliśmy w Toruniu z pożyczonymi pieniędzmi. Załadowaliśmy samochód po dach sercami, katarzynkami i Waflami Teatralnymi, które były nieprawdopodobnym przebojem (Prince Polo się przy tym chowało). Sprzedaliśmy to we Wrocławiu w dwie godziny. Potem stwierdziliśmy, że nie musimy wieźć tego do Wrocławia trzysta kilometrów, tylko będziemy sprzedawać po drodze. Sprzedaliśmy jedną trzecią w Koninie, jedną trzecią w Kaliszu na targu, a do Wrocławia zostały nam trzy kartony. Tam ustawiła się do nas kolejka i tę resztę sprzedaliśmy w siedemnaście minut.
M.K.: Jak długo trwał ten proceder?
C.Ż.: Trzy miesiące. Później dostałem propozycję wyjazdu do Stanów z kabaretem, Marek zaczął grać więcej w teatrze, a po moim powrocie dostałem od razu propozycję z Teatru Współczesnego i to się rozmyło.
M.K.: Czy Toruń, w którym odniósł Pan pierwsze sukcesy aktorskie, biznesowe i osobiste, ma miejsce w Pana sercu?
C.Ż.: Ma. Przede wszystkim moja żona jest stąd. Boguś Linda, który też jest stąd, powiedział mi kiedyś, że torunianki są najpiękniejsze i że lepiej wybrać nie mogłem. Zawsze lubiłem tu przyjeżdżać, bo to miasto jest piękne. Ja jeszcze pamiętam Toruń z lat 80., ze stanu wojennego. Był szary, mimo tych pięknych ceglanych murów i starych gotyckich kościołów. Teraz jest zupełnie inny, bardziej kolorowy, europejski. Lubię Szeroką, mimo że jest na niej tłum ludzi i z racji mojej popularności czasem muszę się chować. Tu jest wszystko dobrze urządzone. Podoba mi się też, że Toruń jest zwarty. W Warszawie tego nie ma. Lubię też przejść się nad Wisłą. Czasami gdy przyjeżdżamy, idziemy z Kasią na Bulwar Filadelfijski.
Rozmawiała
Magdalena Kujawa
źródło: Toruński informator kulturalno – artystyczny IKAR